poniedziałek, maja 14, 2012

Szafranowa brama. Linda Holeman.


Lubię nazwy, które kryją w sobie powiew egzotyczności i obietnicę odkrycia tajemnicy. Tak jak Marrakesz.  Cudownie dżwięczna  mieni się kolorami pustyni , zapachem przypraw, smakiem miętowej herbaty. Wiele filiżanek tego napoju wypije Sidonie, bohaterka tej opowieści, zanim odnajdzie swoje przeznaczenie pod Krzyżem Południa na rozgwieżdżonym marokańskim niebie.
Jednak według wróżby to czego szuka ma przybrać inną postać niż ta której się spodziewa. Ma uważać na dżiny ukrywające się w ludzkim ciele.
Po co Sidonie O’Shea przybywa do Afryki, podejmując długą i niebezpieczną podróż z Ameryki? W latach 30-tych XX wieku rzecz to niezwyczajna dla samotnej kobiety.  Otóż postanawia odnaleźć ukochanego, mężczyznę, który opuścił ją bez słowa, a jedyny ślad jaki po nim został to list otrzymany właśnie z Marrakeszu.
Historia Sidonie opowiedziana jest sprawnie, jednak brakuje mi w niej emocji, szczególnie w pierwszej części, przedstawiającej jej życie przed poznaniem Etienne Duvergera. Za to opisy Marrakeszu, arabskiej dzielnicy, codziennego życia rekompensują to w pełni, przenosząc nas w samo serce miasta. Warto przeczytać dla tego klimatu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz