Lubię nazwy, które kryją w sobie powiew egzotyczności i
obietnicę odkrycia tajemnicy. Tak jak Marrakesz. Cudownie dżwięczna mieni się kolorami pustyni , zapachem
przypraw, smakiem miętowej herbaty. Wiele filiżanek tego napoju wypije Sidonie,
bohaterka tej opowieści, zanim odnajdzie swoje przeznaczenie pod Krzyżem
Południa na rozgwieżdżonym marokańskim niebie.
Jednak według wróżby to czego szuka ma przybrać inną postać
niż ta której się spodziewa. Ma uważać na dżiny ukrywające się w ludzkim ciele.
Po co Sidonie O’Shea przybywa do Afryki, podejmując długą i
niebezpieczną podróż z Ameryki? W latach 30-tych XX wieku rzecz to niezwyczajna
dla samotnej kobiety. Otóż postanawia odnaleźć
ukochanego, mężczyznę, który opuścił ją bez słowa, a jedyny ślad jaki po nim
został to list otrzymany właśnie z Marrakeszu.
Historia Sidonie opowiedziana jest sprawnie, jednak brakuje
mi w niej emocji, szczególnie w pierwszej części, przedstawiającej jej życie
przed poznaniem Etienne Duvergera. Za to opisy Marrakeszu, arabskiej dzielnicy,
codziennego życia rekompensują to w pełni, przenosząc nas w samo serce miasta.
Warto przeczytać dla tego klimatu.